Recenzje tematycznie

niedziela, 24 listopada 2019

46) O Indiach, szczerze i do bólu, czyli "Ministerstwo Niezrównanego Szczęścia" Arundhati Roy


  Są książki, o których można opowiadać godzinami. Są takie, które na to zasługują, ale brakuje na to słów, choć są nimi usłane. I właśnie takie jest "Ministerstwo Niezrównanego Szczęścia" Arundhati Roy.
   Ta książka otwiera oczy na świat, który jest gdzieś tam, poza bezpiecznym domem, gdzieś z dala od względnie spokojnej Europy, na drugim końcu świata, gdzie żyją ludzkie bestie dopuszczone do władzy, które rozkoszują się cierpieniem słabszych, odnajdując w tym dziką rozkosz. To powieść, która otwiera oczy na prawdę, ludzką naturę, wyzbytą resztek człowieczeństwa, na brak poszanowania godności drugiej osoby, na problem z dostępem do lekarza i edukacji, sprawiedliwych sądów i nieprzekupnych policjantów, z przestrzeganiem prawa... bo ci, którzy powinni stać na jego straży, sami je łamią, jako pierwsi, a ich ofiary znikają, rozpływając się w powietrzu, jakby nigdy nie istniały... Świat jest okrutny i pełen cierpienia, niesprawiedliwości, istne piekło, które ludzie sami sobie zgotowali...

  "Ministerstwo Niezrównanego Szczęścia" to zbiór powiązanych ze sobą opowiadań, które łączą bohaterowie i na pozór wspólna historia, a raczej pewne jej nici, jakby los chciał połączyć ze sobą wyrzutków społeczeństwa, by było im raźniej w podróży przez ten padół. 
   Akcja powieści rozgrywa się w Indiach, skupiając się głównie na obszarze Delhi i obszarze całego Kaszmiru, choć pojawiają się wątki związane z Keralą, Tamilnadu i Telanganą. Czas jest niezwykle rozpięty, bo od połowy XX wieku do czasów nam współczesnych. Nie ma tu jednego głównego bohatera, jest ich cała chmara, a każdy ma swoją własną niezwykłą historię do opowiedzenia. Chwała autorce za to, że wzięła na cel niższe kasty, osoby z marginesu społecznego, wymykające się standardom. Dzięki temu czytelnik może wejrzeć w głąb Indii, tych prawdziwych, choć brutalnych.
    Przez dwanaście opowiadań ciągle przewija się postać Andźum, od której wszystko się zaczyna. To hidźra, czyli kobieta uwięziona w ciele mężczyzny, nieuznana przez rodzinę, bo miała być tym pierworodnym, który wszystko odziedziczy, a w dodatku świetnie utalentowanym muzycznie. Jedyne wsparcie miała w matce, która utrzymywała z nią potajemny kontakt. Kochała swoje dziecko, pomimo wszystko. Hidźra po odkryciu swojej natury uciekła z domu i wyniosła się do lokalnego zgromadzenia takich samych osób jak ona. Przygarnęły ją i nauczyły czego trzeba, zaprowadziły też do odpowiedniego lekarza, by pomógł jej przejść przemianę. Andźum miała niełatwy charakter, toteż wkrótce ruszyła na podbój innego świata, osiedliła się na cmentarzu muzułmańskim, zaczęła tworzyć coś na kształt domu. Mijały lata, a to, co pozorne, stało się rzeczywiste i się rozrosło, przyjmując w swe skromne progi kolejne istnienia. Hidźra zadbała nawet o prąd, zapożyczony z pobliskiego szpitala. Ten zajazd stał się domem ludzi po przejściach, którzy nie pasowali do reszty świata, ich miejscem na ziemi, bezpiecznym, ich rodziną, jak np. ślepego kapłana, kobiety z dzieckiem, hindusa z poparzonym wzrokiem zwanego Saddamem Husajnem i hidźr, małego psiego stada, konia, osła itd.
    Na takim tle Arundhati Roy rozwinęła m.in. temat kobiet podczas wojny kaszmirskiej, walki o wolność i godność, walkę o codzienne funkcjonowanie, o tym jak kobiety były traktowane przez wojsko i mężów, jak bardzo ten świat nie uznawał silnych i niezależnych jednostek, łamiąc je przez atak na najbliższych. Pokazała jak bardzo nawet kolor skóry może zadecydować o szczęściu (im ciemniejszy, tym gorzej, bo wskazuje na niską kastę i wywodzenie się z południa Indii, od Drawidów, rasy przed wiekami podbitej przez Ariów). Roy ukazała też wojnę o Kaszmir od środka, od strony wojska i bojowników, jak jeden drugiemu nie ufał, jak nawzajem się torturowali, psychicznie i fizycznie (tu warto zagłębić się w historię Amrita Singha), do jakich bestialstw dochodziło na niewinnych ludziach, jak bardzo trzeba było uważać z kim się zadawało i o czym rozmawiało. Autorka nie bała się też poruszyć tematu obchodzenia się ze starszymi osobami, które protestowały przeciw jawnej niesprawiedliwości (regularne pobicia, niszczenie materiałów promocyjnych, zastraszanie). Najbardziej szokującą sceną z książki nie były opisane tortury, morderstwa czy gwałty. W jednym z rozdziałów pojawia się Andźum prowadząca dziecko na spacer i mijająca śpiących na chodnikach ludzi, którzy ciężko pracowali za dnia na budowie czy przy wydobywaniu kamieni. Pewnej nocy trzech z nich straciło życie, bo przejechała ich ciężarówka, gdy spali. A reszty społeczeństwa to nie obeszło, bo na ich miejsce zjawią się kolejni, a tamci umarliby w ten czy inny sposób. Taka znieczulica to już chyba jeden z ostatnich objawów zobojętnienia na zło, gdy wokół jest go już pełno. To jakby pancerz ochronny, by samemu nie zwariować, lecz jeśli jeden wobec drugiego nie ma ludzkich odruchów współczucia czy empatii, to już moralny upadek, całkowity, gdzie nadziei już nie ma, bo jak inaczej może wyglądać apokalipsa?
   Wątków mniejszych i większych jest tu od groma, każdy porusza jakiś ważny temat. Autorka wie o czym mówi i wie jak to robić. Każde opowiadanie ma swój niepowtarzalny styl, każdy bohater własną osobowość, historię, język i sposób dzielenia się emocjami z otoczeniem. Czasem ta różnorodność może przytłoczyć, a nawet zniechęcić, dlatego "Ministerstwo Niezrównanego Szczęścia" trzeba dawkować, powoli, ale ze zrozumieniem, bo wszystkie wątki łączą się w czytelną całość dopiero na samym końcu, co pokazuje kunszt pisarki. Niełatwa to lektura, więc pisanie jej musiało być znacznie trudniejsze, ale ta książka broni się sama.
   Powieść pomimo poruszania tak trudnych tematów, jednocześnie ukazuje siłę przyjaźni i miłości, siłę rodziny z wyboru, jaką stworzyła Andźum. Pozwala ona wierzyć, że mimo problemów i nieprzychylnego otoczenia można wstać rano i odnaleźć w tym sens, tego trzeba chcieć i ciężko pracować na własne szczęście, choć ulotne.
   "Ministerstwo Niezrównanego Szczęścia" to lektura dla wytrwałych, niebojących się trudnych tematów i zmierzenia się z nimi. Pozornie Arundhati Roy przedstawiła Indie, ale w innych zakątkach świata dzieją się podobne rzeczy. Ukazała naturę ludzkiej bestii pozbawionej empatii i współczucia, gdy sięga po władzę i konsekwencje tego, zatrważające, lecz oprzytomniające. Czemu? Bo doświadczenia I i II wojny światowej nie należą do przeszłości, ich widmo może powrócić w każdej chwili, więc walczmy o pokój i wzajemne poszanowanie. Historia uczy, więc wyciągajmy z niej wnioski. "Ministerstwo Niezrównanego Szczęścia" otwiera szeroko oczy na piekło, które sami sobie tworzymy za życia...

poniedziałek, 11 listopada 2019

45) O życiu w powieści Damiana Dibbena "Mam na imię jutro"

   Książek o zwierzętach i ludziach powstały już setki, jedne lepsze, inne gorsze, ale ten temat zawsze wywołuje emocje, bo kogóż nie rozczula widok słodkich ślepiów wpatrujących się w nas z nadzieją? Dzikie czy udomowione, każde zasługuje na szacunek. 
   Sięgając po powieść "Mam na imię Jutro" Damiana Dibbena liczyłam na lekką, przyjemną lekturę o więzi łączącej człowieka i jego psa osadzonej w historycznych realiach. Miało być o zagubionym psie, zaginionym mężczyźnie, poszukiwaniach, podróżach po całej Europie. Miało być. Było, ale w o wiele ciekawszej i bogatszej formie pod względem treściowym, fabularnym i stylistycznym. Jednak po kolei.

    Dwa prologi opowiadają nam o niezwykłej więzi łączącej psa i jego człowieka. Czempion, bo tak mężczyzna go zwał, nie był zwykłym zwierzęciem. Wiele rozumiał, obserwował i analizował otaczającą go rzeczywistość. Razem ze swym panem przemierzał dwory Europy, podziwiał sztukę i muzykę, był świadkiem intryg dworskich, przewrotów pałacowych, licznych wojen. Jego właściciel trudnił się leczeniem i chemią, próbował zrozumieć świat, odnaleźć sens istnienia, pogłębiać wiedzę i podziwiać barwy wszechświata jak najdłużej. Czempion stał się jego nieodłącznym towarzyszem, nie tylko jako zwierzę. Słuchał jego wywodów filozoficznych, stał się przyjacielem, uczniem, który przejął jego sposób widzenia. Wszystko byłoby piękne i sielankowe, gdyby nie pewien pechowy dzień i odwiedziny jednego z kościołów w Wenecji. Przyszli tam obydwoje, jednak los ich rozłączył. Zagubili się. Człowiek przepadł, zniknął nagle, ale pies pamiętał jego słowa, by czekać tam, w Wenecji, przy schodach, bo tam się odnajdą. Słowa, które nakreśliły żywot Czempiona na kolejne lata, dziesiątki lat...
   "Mam na imię Jutro" to podróż przez wspomnienia psa o szczęśliwych chwilach i momentach zwątpienia, bólu i cierpieniu, gryzącej samotności, strachu o swojego człowieka, poznaniu smaku prawdziwej przyjaźni i miłości w różnych wymiarach i odcieniach, prostych i skomplikowanych. To powieść o wierności i lojalności, zwierzęcym przywiązaniu i bezwarunkowej miłości. To także książka o poszukiwaniu sensu życia i istnienia, próbie zrozumienia siebie poprzez otaczający świat i zdobywaniu wiedzy. To emocjonalna wędrówka od pierwszej do ostatniej litery, wędrówka przez wyboistą drogę życia, wędrówka w głąb duszy i umysłu oraz wędrówka przez świat, relacje między ludźmi, ludźmi a zwierzętami i przyrodą. To dzieło pełne emocji i refleksji. Bogate, genialne.

 Głównym bohaterem stał się wspomniany już pies. Jednocześnie autor uczynił go narratorem tej niezwykłej historii. Nie ma tu miejsca na banalność, proste słowa i bezmyślne wodzenie spojrzeniem po literach. Pies to inteligentna i mądra istota, godna szacunku, uwagi, miłości i dozgonnej przyjaźni. Czempion to wzór cnót, do których sami tęsknimy. Zawsze szczery, troskliwy, pełen ciepła i zrozumienia. Odważny, pomysłowy, pomagający słabszym (La Perle, Sporco), wzbudzający zaufanie. Niezdolny do okrucieństwa i nienawiści. Gotowy do przebaczenia, nawet temu, który go skrzywdził, a zwłaszcza jego pana. Dobry, swojski, równo traktujący wszystkich, współczujący. On rozumiał więcej niż ludzie, a mimo to pozostał sobą, nie wywyższał się. Był wytrwały, czekał za panem i pędził za marzeniem o nim, nie zważając na własne bezpieczeństwo.
   Jego antagonistą autor uczynił Vildera, uosobienie zła i demoralizacji. To bogacz o zepsutym sercu, złej reputacji, czarnym humorze, mrocznym spojrzeniu, lecz o bystrym umyśle, który co rusz zaskakiwał. Nieprzewidywalny, złośliwy, pełen jadu. Jego pojawienie się wywoływało przerażenie, ale i ekscytację. Cóż tym razem zwiastowała jego wizyta? Kim był? Człowiekiem, starym znajomym właściciela Czempiona, dawnym współpracownikiem i dzielącym z nim ten sam los. Vilder zaskoczył mnie swoją powolną przemianą, ewolucją, którą widać nie tylko w jego zachowaniu, ale i w wyglądzie.
   Na przykładzie Vildera Dibben ukazał obraz ludzkości, pełen przeciwieństw, odwiecznej walki dobra ze złem, demonów, które w nas toczą bitwy. To dowód, że sami siebie ograniczamy i sami sobie jesteśmy najgorszym wrogiem. Często, tak jak u Vildera, skrajne sytuacje, trudny wybór, tragizm doprowadza nas na właściwy tor, choć wymaga poświęcenia, lecz oświeca i pozwala spojrzeć z innej perspektywy na swoją przeszłość oraz zmienić się.

  Mimo iż narratorem ustanowiono pies, to "Mam na imię Jutro" zostało napisane wspaniałym, nieraz poetyckim językiem, szczegółowo omawiającym daną epokę i jej konwenanse. Czempion posiadł ogromną wiedzę i ujawniał ją nawet w najmniej oczekiwanym momencie w naturalny i nienachalny sposób. Od średniowiecza do XIX wieku przez dwory, pola bitew, sale muzealne i kościoły. On widział, słuchał, obserwował. Dla siebie i właściciela. By móc pojąć jego świat, jego tajemnice i cieszyć się każdym dniem. W książce teraźniejszość przeplata się z przeszłością, bo tworzą jeden obraz, obraz życia Czempiona.
   "Mam na imię Jutro" to wielowymiarowa powieść z bogatym przesłaniem. Jej lektura wzrusza. Czytelnik dostaje cały bagaż emocji. Ona skłania do przemyśleń nad sobą, swoim życiem, hierarchią wartości i sensem tego, co się robi. To książka do smakowania, powoli, by nie zachłysnąć się jej treścią, by ją przyswoić i przeanalizować. Ona zmienia, pochłania i nie pozwala o sobie zapomnieć.  

   Autor wyborem narratora oddaje hołd naszym braciom mniejszym. To wierni przyjaciele, na zawsze, członkowie rodziny, którym należy się szacunek i miłość, dozgonna i bezkresna, taka jak ich wielkie i czułe serca. One czują, myślą i rozumieją. Są mądrzejsze od nas, bo wiedzą co tak naprawdę się liczy.
   Damian Dibben zaczarował mnie swoim piórem. Pokochałam Jutro i Sporca, zapałałam sympatią nawet do Vildera (w końcu zrozumiał swój błąd i starał się go naprawić). Świat widziany oczyma zwierzęcia zyskuje i to podwójnie. Ta wędrówka w czasie i przestrzeni była niezwykła. Żałuję, że tak szybko się skończyła, ale wrócę ponownie na szlak z Czempionem. Uczyć się życia od niego to zaszczyt.
   "Mam na imię Jutro" Damiana Dibbena jest warta każdej minuty naszego czasu. Może i pozostawi nas w rozsypce, ale w pozytywnym sensie, bo pozwoli nabrać dystansu i zacząć od nowa, tak, "jutro zaczniemy od nowa".